A jak zajrzymy do środka...
Cóż :) było prucie. Stąd tyle długaśnych niteczek. A że słoiczek zawsze pod ręką to napchał się też tym co się zmarnowało.
Cała zabawa przez to, że próbowałam po raz pierwszy swoich sił na plastikowej kanwie. Haftowało mi się z początku fatalnie. Jednak plastik to samo sztuczne, nie to co len czy bawełna, oczy zmęczyłam bardziej niż przy 20ct :// no i najpierw się namęczyłam, potem zaczęło jakoś iść, no a potem okazało się, że przesunęłam wzór. A wzór maleńki, bo to zakładka, w dodatku kolorów mało. No nic, zakładka powstanie bo musi, wszak dziecię w potrzebie :-) Nigdy nie wie, przy którym Ninjago skończyliśmy lekturę (żadna byle-zakładka nie jest godna, żeby zagościć między kartkami) a my też nie wiemy, bo nam się w jedno zlewa cała ta klockowa masa :D Tak więc kanwa leży, a ja zabieram się jak pies do jeża.
A, i jeszcze nad ufokami podłubałam, ale nie na tyle, żeby się zaraz chwalić. Z jednego zrezygnowałam definitywnie (kalendarz z bukiecikami kwiatków), bo znalazłam kilka błędów w moim wyszywaniu sprzed lat, w dodatku nie pasowały mi kolory (jaskrawe, jakieś niedopasowane, choć wszystkie z klucza) i ogólnie efekt był dość toporny. Więc po uczciwie spędzonym nad tym wzorkiem wieczorze, uznałam, że szkoda pracy.
Niezbyt twórczy hafciarsko był u mnie luty. Ale widać, tak musi czasem być :)
I już nie marudzę, tylko z kawką rozsiadam się na Waszych blogach, tak na miły początek dnia :)